Autor: Ian McEwan
Tytuł: Dziecko w czasie
Tytuł oryginału: The child in time
Tłumaczenie: Marek Fedyszak
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 271
Życie Stephena Lewisa wali się w chwili, kiedy podczas wspólnych zakupów znika jego 3-letnia córeczka. Poszukiwania nie przynoszą rezultatu. Od tamtego dnia wszystko inne idzie nie tak, jak trzeba. Małżeństwo mężczyzny rozpada się, a on sam żyje jak gdyby w zawieszeniu. Mimo upływu miesięcy bohater dalej tęskni za utraconym dzieckiem...
Wiecie, za co kocham wszelkiego rodzaju serwisy, blogi i grupy na fb o książkach? Za to, że stanowią istną kopalnię wiedzy o literaturze. Właśnie w takich miejscach najszybciej znajduję pozycje, które - sądząc po opisach - mogą trafić w mój gust. Wiele razy już dziękowałam niebiosom za internet, bo dzięki niemu natrafiłam na niezliczoną liczbę literackich perełek. Niestety, potknięcia również się zdarzają...
Kiedy przeczytałam streszczenie fabuły Dziecka w czasie Iana McEwana, serce zaczęło mi mocniej bić. Niemal bez zastanowienia wpisałam tę książkę na listę do przeczytania, a niedługo później wręcz wciągnęłam ją na sam początek kolejki. Wychodziłam wtedy z założenia, że jak autor zabiera się do napisania CZEGOŚ TAKIEGO, to to nie może być złe. Ba, nie może nawet być nijakie - musi być świetne. Jakaż ja byłam naiwna!
Nie zrozumcie mnie źle. To nie tak, że ja Dziecko w czasie spisałam na straty już na samym początku, choć przyznaję - nawet na samą okładkę pokręciłam nosem, uważam ją za brzydką. Ale przecież nie o oprawę graficzną chodzi, prawda? Dlatego też ją wypożyczyłam, nadal pełna nadziei. Pełna nadziei przedzierałam się również przez nudny początek. Nie zrażało mnie, że nic się tam nie działo od samego początku. Przecież czytająca jestem nie od dziś i wiem doskonale, że czasem akcja potrzebuje trochę czasu, żeby się rozkręcić. Sam Stephen King ma w zwyczaju gawędziarstwo, a jednak ludzie go lubią. No ale bądźmy poważni, wszystko ma swoje granice.
Kiedy byłam już na 100 stronie - 100 na 271, przypominam - i nadal nie czułam absolutnie NIC pozytywnego, wiedziałam już, że się z tym tytułem nie polubię. Pogodziłam się, że będę go wspominać jako co najwyżej przeciętny.
Wtem! Zaczęłam się gubić, o czym ta opowieść jest. Czy to historia ojca borykającego się z traumą utraty jedynej córeczki, czy może publikacja idąca tematyką bardziej w stronę polityki? Przyznam szczerze, że przez większość stron miałam wrażenie, że jest to powieść polityczna, a perypetie Stephena były dodane tak "na odczepnego", żeby tylko stworzyć jakieś tło dla wydarzeń. Wątek polityczny został, co prawda, podzielony na kawałki, ale było ich tak dużo, że nie miało to znaczenia. Przez to główna myśl autora uciekła gdzieś w siną dal.
Sama problematyka zaginięcia dziecka i radzenia sobie z tym wydarzeniem, nie dość, że została skrócona jak tylko się da, to jeszcze spłycona. Strony temu poświęcone nie wywoływały zupełnie żadnych emocji, a powinny... Bo ja wiem? Wzruszać? Budzić empatię czytelników? Cokolwiek. Tymczasem - nic. Kompletnie nic, zapisane kartki, ale bez dodatkowego ładunku emocjonalnego. Niedobrze.
W całej tej książce na miejscu byli tylko jako tako rodzice zaginionej. Wiecie, dlaczego? Dlatego, że byli nijacy. Miałam wrażenie, że ich postaci zostały totalnie pozbawione jakiegokolwiek charakteru. Ich usposobienie i poczynania były tak mdłe, że paradoksalnie doskonale tu pasowały. Wyobrażam sobie, że właśnie tacy - przybici, pozbawieni energii, flegmatyczni i jak to jeszcze nazwać - są ludzie, którzy tracą dziecko. Gdyby tylko McEwan dobrze poprowadził akcję, pogłębił główny problem, wszystko pięknie by się ze sobą łączyło.
Dziecko w czasie to powieść, która miała ogromny potencjał i w okrutny sposób została z niego ograbiona. Z tego pomysłu naprawdę można było zrobić coś, co wbije czytelników w fotel. Niestety, chwila nieuwagi, skupianie się na szczegółach, które powinny być drugoplanowe, spowodowało, że powstał mały koszmarek. Wszystko to sprawiło, że pomimo małej objętości i niewymagającego stylu, całość czyta się długo i bardzo, bardzo nieprzyjemnie.