6.07.2019

David Ebershoff "Dziewczyna z portretu"


Autor: David Ebershoff
Tytuł: Dziewczyna z portretu
Tytuł oryginału: The Danish Girl
Tłumaczenie: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo: Znak Literanova
Liczba stron: 375

Greta i jej o kilka lat starszy mąż Einar są malarzami. Ona to kobieta po przejściach, on zaś zdecydowanie różni się od innych mężczyzn - jest skryty, wstydliwy, dziwny. Kiedy pewnego dnia żona prosi go, by przebrał się w damskie ciuchy i pozował jej do obrazu, nikt nie wie jeszcze, że właśnie w tym momencie ich związek wkroczy w całkiem nową fazę. Niebawem w domu Wegenerów coraz częściej gościć zaczyna Lili, alter ego Einara...

Istnieją historie, które w głowie się nie mieszczą. Losy, o których się myśli, że musiał je wykreować człowiek o nadzwyczaj wybujałej wyobraźni. Zdarzenia tak nierzeczywiste, że wydaje się, że niezdolne do istnienia poza kartami książki. A jednak te wszystkie scenariusze nie zawsze są jedynie fantazją. Czasem wymyśla i opowiada je nam codzienne życie. Jak choćby w przypadku Dziewczyny z portretu Davida Ebershoffa.

Wielu z Was może się zdziwić takim wstępem do recenzji o tej pozycji. Domyślam się, że spora grupa osób się z nim nie zgodzi. I ja się temu ani nie dziwię, ani nie neguję innego zdania. Żyjemy w XXI wieku, w czasach, w których różnego rodzaju odmienność jest coraz bardziej widoczna. Pomału, ale zmienia się również mentalność ludzka i podejście do tego typu spraw. Jeszcze nie tak dawno temu homoseksualizm uważano za chorobę, a dzisiaj? Dzisiaj coraz więcej osób odrzuca to przekonanie. Z transseksualizmem, czyli tematem przewodnim Dziewczyny... jest podobnie. 

Problem polega na tym, że nieważne, jak na to patrzymy obecnie. O wiele istotniejsze pytanie brzmi: jak to wyglądało kiedyś, prawie 100 lat temu? Bo to właśnie wtedy żył Einar Wegener, który przez większość życia nie identyfikował się ze swoją płcią. Był mężczyzną, ale w sensie fizycznym. W jego wnętrzu, w psychice "mieszkała" natomiast kobieta - Lili. I to momenty jej dominacji w codziennym życiu malarza dawały mu spełnienie i przynosiły ulgę w codziennym cierpieniu. Uwierzcie mi - w tamtych czasach tacy ludzie nie mieli łatwo. O takich przypadkach nie słyszało się wtedy często, a jeśli już, to nie było wiadomo, co z tym zrobić. Uważano to za wydziwianie. Coś, co można wyleczyć. Diabła, którego można wypędzić. Ratunek w postaci zabiegów umożliwiających zmianę płci miał dopiero nadejść. Główny bohater powieści Ebershoffa w pewnym sensie miał jednak szczęście - bo na tę pomoc pod koniec życia się załapał.

Powieść Ebershoffa nie jest wiernym odbiciem życia Wegenera. Jego przypadłość i fakt, że był prawdopodobnie pierwszym człowiekiem na świecie, który urodził się jako chłopiec, a zmarł, będąc kobietą, to jedynie inspiracja. Autor, decydując się na tak delikatną i wciąż jeszcze, mimo wszystko, kontrowersyjną tematykę, wziął na siebie ogromną odpowiedzialność. Bo tej kwestii nie można było ani potraktować za lekko - żeby nie odrzeć jej z powagi sytuacji - ani zbyt dosłownie, bo daję głowę, że gdyby została przekroczona granica, podniósłby się krzyk opinii publicznej i pojawiłyby się oskarżenia o niestosowność, wręcz wulgarność. Ale jak tu wyczuć, co można, a czego nie? Przecież chodzi o seksualność, o tożsamość płciową. Wydawać by się mogło, że i tak źle, i tak niedobrze, prawda? Ktoś z Was myśli, że znalezienie złotego środka się nie udało?

Jeśli na dwa powyższe pytania odpowiedzieliście tak, to informuję Was: pomyliliście się i to spektakularnie. Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami książka Ebershoffa jest dokładnie taka, jaka być powinna: dosłowna tylko o tyle, że wiadomo, że mężczyzna stał się kobietą. Nie znajdziemy tutaj rozwlekłych opisów. O samej operacji nie wiemy praktycznie nic, poza tym, że się odbyła. Te niedopowiedzenia powodują, że całość jest subtelna. Nie ma tutaj też trywializowania, próby pokazania Wegenera jako wariata, który powinien czytelnika żenować. Wręcz przeciwnie - czytając, można się wczuć w jego dramat i nawet mu współczuć, kibicować. 

Ale to, co w tej powieści jest dla mnie absolutnym mistrzostwem, to relacja między Einarem/Lili a Gretą. Moi drodzy, drugich takich perypetii miłosnych w literaturze raczej nie znajdziemy. Żadne tam niespełnione uczucie czy miłość do grobowej deski się z tym nie równa. Bo jak może się równać? Tutaj mamy coś zupełnie innego: trwanie przy człowieku w najtrudniejszym okresie jego żywota i to jeszcze ze świadomością, że którejkolwiek drogi by się ostatecznie nie wybrało, i tak będzie w jakimś sensie źle. Coś się definitywnie skończy, a na miejscu tego pojawi się coś innego, co nijak nie będzie mogło być przedłużeniem albo chociaż godnym zastępstwem. To dobrowolne, świadome zrezygnowanie ze swojego szczęścia na rzecz drugiej osoby. Stuprocentowa tolerancja, akceptacja i zrozumienie. I poświęcenie tak ogromne, że większego nie można sobie wyobrazić.

Czy jest coś, co mnie w tej książce wkurzyło? Jest. O wiele lepiej byłoby, gdyby narracja była pierwszoosobowa. Gdybyśmy mogli poznać całą historię z perspektywy głównych zainteresowanych. Ja mam pewien niedosyt.

Dziewczyna z portretu to przepiękna, chwytająca za serce opowieść o walce o własne szczęście. I o uczuciu, które zniesie nawet najgroźniejszą burzę. Jeśli lubicie takie klimaty - to pozycja obowiązkowa!

3.07.2019

Podsumowanie czerwca 2019 i plany na lipiec


Dzień dobry w środę!

Czy Wam też czas tak szybko umyka? Dopiero co witaliśmy nowy rok, a dziś jest już pół roku później!

Początek nowego miesiąca to idealna okazja do podsumowania ostatnich tygodni. Co się działo w czerwcu? Ile książek przeczytałam, która zdobyła moje serce, a która mnie zawiodła? Jakie mam plany na lipiec? O tym wszystkim przeczytacie w dzisiejszym wpisie...

TAK BYŁO W CZERWCU...

W czerwcu, z powodu lenistwa - i stałego dostępu do Netfliksa - udało mi się przeczytać tylko dwie książki. Ich tytuły to:

1. Kogut domowy Nataszy Sochy (recenzja);
2. Księżniczki z Park Avenue Plum Sykes (recenzja).

W czerwcu ukazała się też recenzja Dziecioodpornej Emily Giffin oraz wpis specjalny z okazji pierwszej rocznicy działania Internetowej biblioteczki.

Najlepszą książką czerwca zostaje Kogut domowy Nataszy Sochy. To lekka i przyjemna w odbiorze powieść, która bawiąc, każe nam się zastanowić nad poglądami, które wyznajemy my sami bądź ludzie w naszym otoczeniu. Socha, poprzez napisaną przez siebie historię, pokazuje, że przyklejanie łatek innym jest działaniem pochopnym i bezsensownym, a nawet i krzywdzącym.

Największe rozczarowanie ostatnich tygodni to Księżniczki z Park Avenue Plum Sykes. Pozycja ta jest tak nijaka i nużąca, a przy tym zwyczajnie głupawa, że wymęczyła mnie bardziej niż niejeden tytuł zaliczany do klasyki literatury. I tak, to miała być książka czytana wyłącznie dla rozrywki, ale nawet czytadło na jeden raz powinno mieć jakiś poziom.

Najczęściej czytanym przez Was wpisem jest recenzja Dziecioodpornej Emily Giffin.

Na Facebooku zebrało się już 410 osób lubiących Internetową biblioteczkę i 420 obserwatorów profilu.

A TAK BĘDZIE W LIPCU...

Przyznam szczerze - trochę się zagapiłam i nie do końca przyłożyłam do zrobienia planów na nowy miesiąc. Właściwie jestem pewna tylko tego, że w lipcu przeczytacie między innymi o:

1. Dziewczynie z portretu Davida Ebershoffa;
2. Kosiarzu Terry'ego Pratchetta.

Ode mnie na dziś to tyle. Teraz Wasza kolej - w komentarzach podzielcie się ze mną tym, jak minął Wam czerwiec. Co Was zachwyciło, a co wkurzyło? Czy wiecie już, z jakimi książkami/innymi aktywnościami spędzicie pierwszy prawdziwie wakacyjny miesiąc? Nie mogę się doczekać, aż mi o tym opowiecie! :)

Podoba Wam się Internetowa biblioteczka? Chcecie być na bieżąco z tym, co tu się dzieje? Nie zapomnijcie polubić fanpage'a.

14.06.2019

12 miesięcy wstecz...


Kochani!

Dzisiejszy wpis będzie inny niż wszystkie dotychczas opublikowane na blogu. Nie przeczytacie recenzji kolejnej książki, nie mam też dla Was żadnego podsumowania. Chociaż, jeśli chodzi o to drugie, to może i jednak... Bo widzicie, moi drodzy, dziś mamy 14 czerwca. To oznacza, że równo rok temu na Internetowej biblioteczce ukazał się pierwszy wpis! A więc powspominajmy...

JAK TO W OGÓLE SIĘ ZACZĘŁO?

A zaczęło się - wbrew temu, co napisałam powyżej, również w tytule posta - dużo wcześniej niż 12 miesięcy temu. Część z Was wie, że Internetowa biblioteczka powstała tak naprawdę 4 lipca 2013 roku. Wtedy to, zaraz po maturze, uznałam, że chciałabym te najdłuższe wakacje życia spędzić jakoś ciekawie. Czytać uwielbiam od dzieciństwa, do pisania też mnie ciągnęło, podobno robię to dobrze, pomyślałam więc: dlaczego nie połączyć jednego z drugim? A zaraz potem szybciutko wcieliłam pomysł w życie. Regularnie pisałam tu do września 2015, kiedy to zawiesiłam stronę. W czerwcu 2018 zaczęłam tęsknić do pisania. Po krótkim namyśle zdecydowałam: wracam do tego zajęcia.

WIEM, ŻE NIE DZIAŁO SIĘ TU ZBYT WIELE

Przynajmniej jak na rok działalności. Z różnych powodów zdążyłam opublikować jedynie 26 wpisów - licząc z tym, 27. Dużo aktywniejsza byłam i jestem na facebookowym profilu Internetowej biblioteczki. Ale słaby początek niczego nie przesądza - mam zamiar bywać tu częściej, publikować i czytać więcej. Z czasem będę chciała wprowadzić tu jakąś nutkę świeżości, żeby nie było tak, że znaleźć tu można tylko suche recenzje.

INTERNETOWA BIBLIOTECZKA W LICZBACH

12 miesięcy działalności.
27 wpisów.
234 komentarze.
411 osób lubiących facebookowy profil.
421 osób, które obserwują profil na Facebooku.

Dziękuję Wam. Za to, że mimo że często nawalam, nadal tu jesteście i to w takiej liczbie. Że wielu z Was pomaga mi rozwijać profil na FB poprzez wymianę komentarzy czy polubienia. Że wchodzicie i tutaj, żeby dowiedzieć się, co myślę o książkach, które wpadają mi w ręce. Jesteście super! Mam do Was jeszcze tylko jedno pytanie...

CZEGO WAM TU BRAK?

Nowa kategoria postów? Dyskusje? Nowinki literackie? Podzielcie się ze mną w komentarzach tym, co byście chętnie tu widzieli. Bo wiecie - chcę rozwijać tę stronę tak, byście jak najchętniej na nią wchodzili i żeby jak najwięcej osób z Was znalazło tu coś dla siebie. Ale nie zrobię tego bez Waszych wskazówek. Dlatego proszę, jeśli macie jakiś pomysł, co mogłoby się tu pojawić - dajcie znać.

12.06.2019

Plum Sykes "Księżniczki z Park Avenue"


Autor: Plum Sykes 
Tytuł: Księżniczki z Park Avenue
Tytuł oryginału: Bergdorf blondes
Tłumaczenie: Hanna Szajowska
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 302

Moi to młoda dziewczyna pisująca do kolorowych magazynów. Robienie kariery to jednak tylko fragment jej życia. Jako że należy do śmietanki towarzyskiej, przyjaźni się z absolutnie każdym, kto jest godzien towarzystwa w Nowym Jorku. Znajomość aktualnych trendów co do ubioru, dbałość o staranny makijaż - te rzeczy również pochłaniają sporo czasu. A przecież trzeba jeszcze rozejrzeć się za odpowiednim materiałem na męża...

Nie wiem, jak Wy, ale ja czasami robię sobie wolne od zasad, które sama sobie narzuciłam. Jeśli chodzi o literaturę, jedną z takich moich reguł jest niesięganie po książkę, której opis z tylnej okładki mnie nie zachęci. No i zgadnijcie, co zrobiłam w przypadku Księżniczek z Park Avenue? Otóż uznałam, że fabuła może nie brzmi zachęcająco, ale skoro ktoś tu się pokusił o porównanie do Diabła ubierającego się u Prady, to zdecydowanie warto zaryzykować. I w tym momencie mam dla Was zagadkę numer 2: jak myślicie, kto boleśnie się przekonał, że nie, nie było warto ryzykować i wypożyczać tej książczyny? Tak, tak, zgadliście. Ja.

Nie zrozumcie mnie źle: ja serio lubię literaturę rozrywkową i nie mam problemu z historiami lekkimi, chociaż od typowych współczesnych romansideł jednak stronię. No ale nadal: zrelaksować się przy czytaniu lubię. Pośmiać się też. Do pewnego stopnia bawi mnie nawet głupota. Gorzej jest wtedy, kiedy ten bezpieczny poziom się przekroczy. Tak, jak w tej książce.

Bo, moi drodzy, musicie wiedzieć, że główna bohaterka Księżniczek... jest niewyobrażalnie wręcz głupia. Koleżaneczki, ciuszki, kosmetyki i faceci - to jej nie tyle główne, co JEDYNE zainteresowania. Poważne podejście do wykonywanej przez siebie pracy? Gdzieżby tam, są ważniejsze sprawy na głowie! Na przykład usilne ładowanie się w niezdrowe relacje albo popadanie w depresję, którą można z powodzeniem wyleczyć, odwiedzając dermatologa i fundując sobie zabieg na twarz. Takie oto ciężkie życie ma nasza Moi.

Emocje? Gwałtowne zwroty akcji? Treść, która w jakikolwiek sposób ciekawi czy angażuje czytelnika? A może chociaż humor na poziomie? Niestety nie - nic z tego nie proponuje nam Sykes. Fabuła, którą stworzyła jest boleśnie wręcz nijaka, zwyczajnie nudna. Wydarzenia, o których czytamy nie wywołują żadnych uczuć, co więcej - regularnie się powtarzają, przez co człowiek ma wrażenie, że czyta cały czas to samo. Chciałoby się chociaż powiedzieć, że przynajmniej jakże poważne dylematy Moi są komiczne - kolejne pudło! Całość jest tak męcząca, że nawet lekki, niewymagający język nie pomaga - trzeba tej powiastce poświęcić masę czasu, o ile oczywiście koniecznie ma się zamiar przeczytać ją uczciwie od początku do końca.

Szczerze mówiąc, w tym przypadku widzę tylko jeden, jedyny plus - bohaterowie. Wszyscy, co do jednego, wkurzają niesamowicie, ale chociaż coś się do nich czuje, nie są przezroczyści. Nie mogę się też powstrzymać przed pochwaleniem autorki za stworzenie postaci, które będą tak łudząco podobne do autentycznych snobów i dziewuch, dla których liczą się tylko pieniądze i wszystko, co można kupić.

Księżniczki z Park Avenue to pozycja dla tych, którzy chcą coś przeczytać, ale mają przy tym bardzo wysoką tolerancję na bylejakość. Bez tego przygoda z tą powieścią zakończy się szybciej, niż się zaczęła, a trauma zostanie z Wami na długo. Jeśli lubicie inteligentną rozrywkę - szukajcie dalej, bo trafiliście pod zły adres.

7.06.2019

Natasza Socha "Kogut domowy"


Autor: Natasza Socha
Tytuł: Kogut domowy
Tytuł oryginału: Kogut domowy
Tłumaczenie: nie dotyczy
Wydawnictwo: Pascal
Liczba stron: 368

Jakub jest mężczyzną po czterdziestce. Przez lata w jego domu panował tradycyjny podział ról: on ciężko pracował na utrzymanie rodziny, a głównym zadaniem jego żony była opieka nad trójką dzieci. Sytuacja ulega diametralnej zmianie, kiedy w wyniku redukcji etatów Kuba traci pracę. Od tej pory to on pielęgnuje ognisko domowe...

Ręka w górę, kto nigdy nie słyszał o tym, że gotowanie, sprzątanie i wychowywanie dzieci to "zajęcie dla bab". No dalej, nie widzę! Zaraz, a może to dlatego, że stereotyp Matki Polki, której głównym zadaniem jest siedzenie w domu, podczas gdy jej partner pracuje i wcale nie musi dzielić z nią obowiązków domowych cały czas ma się w naszym kraju dobrze? Tak, wydaje mi się, że trafiłam w sedno.

Nie oszukujmy się: to kobiety są uważane za te, które się znają. Które wiedzą, jak włączyć pralkę, przygotować obiad i ogarnąć dzieciarnię. Mężczyźni są stworzeni do innych celów. A jak już któryś z nich jednak zajmie się swoim potomkiem, wyjdzie z nim na spacer, to gadaniu nie ma końca. No bo przecież gdzie jest matka tego malucha? Czy ten facet na pewno wie, co robi? A jak czegoś nie dopilnuje? Katastrofa gotowa!

Tymczasem Natasza Socha w swojej książce udowodniła nam, że czarne scenariusze mogą, ale wcale nie muszą się sprawdzać. Że ojciec jak najbardziej może być dobrym opiekunem. Że czasami trzeba człowiekowi dać się wykazać. Może nie od razu zrobi wszystko dobrze, może będzie potrzebował czasu na wdrożenie się w nowe obowiązki, ale jak najbardziej jest w stanie podołać nowemu wyzwaniu.

Nasza rodzima autorka napisała lekką, słodko-gorzką powieść o tym, jak życie czasami zaskakuje i wymaga od ludzi, by postawili swoją codzienność na głowie. Głównemu bohaterowi początkowo wcale nie jest dobrze z tym, co go spotkało. Oczywiście, że wolałby nadal pracować. Oczywiście, że boi się nowej teraźniejszości - bo nigdy wcześniej nie angażował się w opiekę nad swoimi córkami do tego stopnia. Bo jego żona nie kryje niezadowolenia i obawia się przyszłości. Wreszcie: bo  już dawno uległ utartemu schematowi, wedle którego mężczyzna bezrobotny to mężczyzna pozbawiony testosteronu. Dziwak. Nieudacznik. 

Na szczęście jednak postać Jakuba ewoluuje. W miarę upływu czasu przyzwyczaja się do nowej sytuacji. Zaczyna do niej podchodzić w sposób zadaniowy i ambitny, co w pewnym momencie pozwala mu wymyślić różne techniki ułatwienia sobie życia. W końcu pesymistyczne myśli stają się jedynie czymś w rodzaju nieproszonego gościa, niż upierdliwego stałego lokatora.

Cała ta historia napisana jest przystępnym, dostosowanym do przeciętnego czytelnika stylem. Dzięki temu lektura nie wymaga ani ogromnego skupienia, ani nie zabiera nam dużo czasu. Fabuła momentami jest poważna, a nawet dość przykra - dlatego wcześniej użyłam sformułowania "słodko-gorzka" - żeby w innym miejscu zaskoczyć błyskotliwym dowcipem. 

Kogut domowy to pełna humoru i ciepła opowieść, która każe swoim odbiorcom podać w wątpliwość wyznawane przez nich przekonania. I właśnie takiej grupie bym ją polecała - ludziom otwartym i niebojącym się spojrzeć na dane problemy pod różnymi kątami.

2.06.2019

Emily Giffin "Dziecioodporna"


Autor: Emily Giffin
Tytuł: Dziecioodporna
Tytuł oryginału: Baby Proof
Tłumaczenie: Anna Gralak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Liczba stron: 385

Claudia od zawsze jest pewna jednego: nie chce mieć dzieci. Jej podejście do macierzyństwa nie spotyka się ze zrozumieniem społeczeństwa, w tym wszystkich jej dotychczasowych partnerów. Dlatego też, kiedy poznaje Bena, który, podobnie jak ona, ceni sobie wolność i nie marzy o zmienianiu pieluch, nabiera pewności, że jej życie w końcu ustabilizuje się i podąży w odpowiednim kierunku. Jednak kilka lat po ślubie Ben zmienia zdanie i coraz częściej wspomina, że chciałby zostać ojcem...

Kojarzycie może to uczucie, kiedy czytacie opis na tylnej okładce książki i serce nagle zaczyna szybciej Wam bić? Kiedy czujecie, że oto macie w ręku coś absolutnie genialnego, więc bezdyskusyjnie musicie to cudo zabrać do domu, a potem jak najszybciej dać się wciągnąć lekturze? Mogłabym się założyć, że doskonale wiecie, o czym mówię. Mnie takie wrażenie ogarnęło ładnych kilka lat temu, kiedy, buszując po Lubimy Czytać, natknęłam się na Dziecioodporną. Od razu zapisałam tę pozycję na liście powieści do przeczytania. A kiedy ten sam portal, w ramach wyzwania czytelniczego ogłosił, że w maju czytamy historie, których tytuły zawierają tylko jedno słowo, prawie podskoczyłam z radości. Wtedy już wiedziałam, po co wreszcie sięgnę.

Wiecie, ja bardzo lubię od czasu do czasu poczytać coś o cięższej, a najlepiej jeszcze drażliwej społecznie tematyce. Dziecioodporna Emily Giffin idealnie mi do tego kryterium pasowała. Nie ukrywajmy: chociaż świat nieubłaganie się zmienia i pędzi naprzód, kobieta, która otwarcie mówi, że nie planuje zostać matką nadal jest bardzo często postrzegana jako kosmitka. Przecież to nienormalne - człowiek, który ma macicę, a co za tym idzie, zdolność do wydania na świat człowieka, powinien z tego skorzystać. Przecież od zarania dziejów mężczyźni zarabiali pieniądze, a ich żony pielęgnowały ognisko domowe i wychowywały dzieci. Przecież to takie wspaniałe doświadczenie, patrzeć, jak malutka osoba z dnia na dzień staje się coraz starsza i uczy się nowych rzeczy. Jak można tego wszystkiego nie chcieć? Toż to anomalia! A Emily Giffin w swojej książce miała nam opowiedzieć o tym, jak jedna z takich niechcących potomstwa kobiet radzi sobie w życiu. I to miało być coś, co w czytelniku wywoła gwałtowne emocje, skłoni do refleksji...

Ale, niestety, na kuszących obietnicach się skończyło. To, czego oczekiwałam, nijak ma się do tego, co ostatecznie otrzymałam. Prawdę mówiąc, nie pamiętam już, kiedy ostatnio jakaś książka tak bardzo mnie zawiodła i wkurzyła. 

Wszystko z prostego powodu: nie wystarczy wpaść na genialny pomysł, trzeba jeszcze dokładnie przemyśleć, jak MĄDRZE go sprzedać. Jak skonstruować fabułę, żeby wszystko się kleiło i żeby naprawdę te głębokie przemyślenia u czytelników się pojawiły. Tu niestety tego zabrakło.

Byłam przekonana, że poczytam trochę o kobiecie, która, na przekór wszystkim, będzie walczyła o to, by żyć po swojemu. Której będzie ciężko, zwłaszcza biorąc pod uwagę niezrozumienie bliskich i zmianę frontu u jej, wydawać by się mogło, stanowczego męża. Oczekiwałam lektury o chwiejącym się w posadach małżeństwie, o które jednak się walczy i o wartościach, które są ważniejsze niż oczekiwania świata. Co dostałam  w zamian? Mdłe i przewidywalne CZYTADŁO. Powiedziałabym nawet, że romansidło. Podrzędną powiastkę. Gdzie w tym wszystkim tak ważne dla całości niechciane macierzyństwo? Ano jest - w tle. Potraktowane gorzej niż po macoszemu.

Poważnie, nie rozumiem - stać przed szansą napisania doskonałego bestsellera o czymś WAŻNYM, co nie jest kolejnym kryminałem na jeden raz i jej nie wykorzystać, jak można było tak postąpić? Jak, zamiast cisnąć w czytelników historią pełną gwałtownych wzruszeń, można było woleć iść w kierunku czegoś tak totalnie nijakiego? Bo to naprawdę było nijakie - wystarczy spojrzeć, jakie decyzje podejmują wykreowani przez autorkę bohaterowie. Najkrócej można je opisać tak: najłatwiejsze z możliwych, pospieszne, egoistyczne. Żadnego podejmowania wysiłku, żadnej chęci przemyślenia sprawy. Ani uniesień, ani chwili zwątpienia. Jest akcja, musi być zatem reakcja. Nieważne jaka - ważne, żeby wdrożona w życie jak najszybciej, bo przecież po co tracić czas?

Giffin tak naprawdę nie zawiodła tylko w jednym aspekcie. Otóż cały ten koszmarek literacki dobrze się czytało, a to za sprawą przystępnego, niewymagającego stylu. Znowu mogłabym powiedzieć. że od pozycji o takim charakterze wymagam, żeby było trudno, ale skoro wyszło jak wyszło, to jednak dobrze się stało, że nad jedną stroną nie trzeba siedzieć przez godzinę.

Dziecioodporna przypadnie do gustu wszystkim, którzy potrzebują książki, którą czyta się łatwo i przyjemnie, pod jednym warunkiem - jeśli nie przeszkadzają im rozbieżności między opisem a rzeczywistością. Zależy Wam na emocjach, wzruszeniach, materiale do gruntownych przemyśleń? Szukajcie dalej, bo Giffin Wam tego po prostu nie da. Natomiast jeżeli chcecie po prostu odhaczyć kolejną książkę jako przeczytaną, doskonale trafiliście.

24.02.2019

Cynthia Swanson "Wyśnione życie"


Autor: Cynthia Swanson 
Tytuł: Wyśnione życie
Tytuł oryginału: The Bookseller
Tłumaczenie: Ryszard Oślizło 
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
Liczba stron: 424

Kitty Miller jest trzydziestokilkuletnią kobietą, której życie potoczyło się inaczej, niż to sobie wyobrażała. Nigdy nie wyszła za mąż, nie ma też dzieci. W zamian za to wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką prowadzi księgarnię, co daje jej poczucie niezależności i szczęścia. Wydawać by się mogło, że niczego jej nie brakuje. Aż nagle, pewnej nocy zaczynają się sny. Realistyczne sny, w których nazywa się Katharyn Andersson i razem z mężem wychowuje trójkę dzieci. Początkowo te nocne podróże ekscytują ją. Z czasem jednak bohaterka zaczyna się gubić w tym, która rzeczywistość jest tą prawdziwą...

Czy zdarza się Wam brać udział w wyzwaniach czytelniczych? Ja w tym roku robię to właściwie po raz pierwszy. Od kilku lat skrzętnie notuję i sprawdzam, ile książek w ciągu roku daję radę czytać, ale dopiero teraz odważyłam się na coś bardziej wymagającego. I tak oto dołączyłam do inicjatywy portalu Lubimy Czytać, która zakłada czytanie pozycji pasujących do konkretnych kategorii - co miesiąc wytyczne się zmieniają. Zadanie na luty polega na tym, by przeczytać minimum jedną powieść nominowaną w plebiscycie na Książkę Roku 2018. Z zadowoleniem zorientowałam się, że jedną z nich miałam na liście do przeczytania już od pewnego czasu - mowa o Wyśnionym życiu właśnie. Niewiele więc myśląc, wybrałam się do biblioteki i wypożyczyłam, co miałam wypożyczyć...

Powiem tak: ja naprawdę nie pamiętam momentu, w którym ta pozycja wpadła mi w oko. Nie jestem w stanie powiedzieć, co w jej opisie zaintrygowało mnie na tyle, że uznałam, że po nią sięgnę. A uwierzcie mi, że coś takiego być musiało, bo stosuję zasadę, że jeśli krótkie streszczenie na tylnej okładce mnie nie zainteresuje, to nie ma mowy, żebym poświęciła danemu tomowi czas. Wiem natomiast jedno i to z całą pewnością: cokolwiek mnie podkusiło, żałuję, że dałam się złapać. Nawet nie wiecie, jak bardzo.

Sam pomysł na fabułę może i nie był najgorszy. Wydaje mi się, że jest całkiem sporo ludzi na świecie, którzy są ciekawi, jak potoczyłoby się ich życie, gdyby nie okoliczności. Potrafię sobie też wyobrazić, że sporo z tych osób skorzystałoby z możliwości podejrzenia swojej alternatywnej rzeczywistości. Zatem: koncepcji nie ma co się czepiać, zdecydowanie. Gorzej z wykonaniem...

Swanson w swoim debiucie porwała się na tak wyświechtany motyw, że aż głowa boli: miłość, a raczej zawirowania wokół niej. Jedno, co dobre, to to, że nie został on dodatkowo potraktowany w równie oklepany sposób. Zamiast głównej bohaterki, której naczelnym zadaniem jest narzekanie, że nie dane jej było poznać faceta marzeń, mamy kobietę samotną, pracującą i na ogół szczęśliwą. Schody zaczynają dopiero we fragmentach poświęconych jej snom.

Te fragmenty to prawdziwy koszmar. Kitty, którą za dnia nawet da się lubić, w swoich sennych marzeniach staje się nieznośną, plującą wręcz słodyczą osobą. Tak, nieco zbija ją z tropu fakt, że czasami się budzi i nie wie ani, gdzie jest, ani dlaczego tu jest, ani też - jak właściwie powinna się na co dzień zachowywać. Nic to! Nic to, bo kiedy już trochę przywyknie i wejdzie w rolę matki i żony, robi się słodko. Tak słodko, że od samego czytania robi się niedobrze. Podobny problem dotyczy jej męża - rany boskie, ich dialogi wydawały mi się tak sztuczne i przepełnione uczuciem, że niejednokrotnie miałam ochotę przerwać lekturę i nigdy więcej do niej nie wracać. Dlaczego tego nie zrobiłam? Nie wiem. A może trzeba było.

Oprócz przyprawiającego mnie o zawał stylu, towarzyszącego czytelnikowi spokojnie przez jakąś połowę książki, niemiłosiernie wkurzała mnie jeszcze jedna rzecz. Brak emocji! Tu się nic, kompletnie nic nie działo. Następujące po sobie części były do siebie łudząco podobne i bez większego trudu można było się domyślić, co Kitty/Katharyn zrobi po przebudzeniu. No halo! Ja wiem, że to nie jest thriller czy kryminał, tylko literatura obyczajowa, ale naprawdę? Czy to znaczy, że ma być nudno i nijak?

Wyśnione życie jest pozycją idealną dla tych czytelników, którzy na co dzień ciężko pracują, a w chwili wolnej chcą przeczytać coś, co nie wymaga wysiłku szarych komórek. Pod warunkiem, że nie przeszkadza im też zupełny brak gwałtownych zwrotów akcji. Ot, powiastka, którą można poznać, ale po niedługim czasie o niej zapomnieć. Mnie totalnie nie przypadła do gustu - z literatury rozrywkowej zdecydowanie bardziej wolę kryminały albo chociaż obyczajówki, w których jest element zaskoczenia. Myślę jednak, że jeśli komuś nie zależy na efekcie wow, a do tego lubi romanse, ten debiutem Swanson się nie zawiedzie.

2.01.2019

Emma Donoghue "Pokój"


Autor: Emma Donoghue 
Tytuł: Pokój
Tytuł oryginału: Room
Tłumaczenie: Ewa Borówka 
Wydawnictwo: Sonia Draga
Liczba stron: 404

Życie pięcioletniego Jacka zupełnie nie przypomina codzienności innych dzieci w jego wieku. Dla tego malca całym światem, jedyną pewną i realną rzeczą na świecie jest Pokój. Pokój, w którym bawi się i uczy z Mamą. Pokój, z którego nie ma wyjścia na podwórko ani do przedszkola. I choć dla jego mamy ta sytuacja jest najgorszym horrorem i więzieniem, chłopiec tego nie odczuwa. On nie wie, co to znaczy mieć kolegów czy postępować inaczej niż nakazuje to rutyna wypracowana w Pokoju. Sama myśl o opuszczeniu tego miejsca chwieje jego poczuciem bezpieczeństwa...

Jeśli zapytam Was: jaka jest najgorsza rzecz, którą można zrobić drugiemu człowiekowi, o czym pomyślicie? O odebraniu życia? O zaniedbywaniu podstawowych potrzeb? O przetrzymywaniu w niewoli? Pewnie ilu ludzi na świecie, tyle odpowiedzi i każda jedna będzie dobra. Mną osobiście najbardziej wstrząsają wiadomości o krzywdzie wyrządzanej najbardziej bezbronnym i najmłodszym: dzieciom i zwierzętom. Pewnie właśnie dlatego lektura powieści Emmy Donoghue była dla mnie tak trudnym przeżyciem.

Donoghue funduje swoim czytelnikom istny emocjonalny diabelski młyn. Oto opowieść o życiu w może nie spartańskich, ale jednak nędznych warunkach. O świecie, który kręci się wokół jednego pomieszczenia. O potrzebach, których spełnianie często zależy od dobrej woli osoby trzeciej. Mało tego! Wszystko to widzimy z perspektywy małego dziecka, które nawet nie wie, że nie tak powinno się żyć.

Dla nas - dla mnie, dla Ciebie i dla Ciebie również - normalną rzeczą jest wolność. Oczywiście, że mamy pewne ograniczenia, ale umówmy się: granice są wszędzie. Nie możemy nikogo pozbawiać życia, ale możemy wychodzić na spacery. Nikt nie zabroni nam mieć kolegów. Mamy dostęp do edukacji i jeśli tylko sytuacja zdrowotna nam pozwala, możliwość podjęcia pracy też stoi przed nami otworem. Dam sobie rękę uciąć, że wizja odebrania tych wszystkich dóbr wywołuje w wielu ludziach strach. I bardzo słusznie.

Mały Jack i jego mama nie mają tego szczęścia. Ich egzystencja to wiele podobnych do siebie dni spędzonych w jednym miejscu. Nie mogą wyjść na zakupy. Chłopiec nie wie, jak to jest bawić się na placu zabaw. Nikt ich nie odwiedza. Wszystko, co mają - i czego nie mają - "zawdzięczają" osobie, której kaprysem było ich uwięzić.

Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale sama sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie nie przeraziła mnie aż tak bardzo. To znaczy: przeraziła, ale zdecydowanie mocniej zadziałała na mnie narracja. Jest jednak wyraźna różnica pomiędzy czytaniem o takich okropieństwach z perspektywy dorosłego, świadomego człowieka, a opowieścią snutą przez dziecko. Przez dziecko, które nigdy nie miało szansy zakosztować innego życia. Przez dziecko, dla którego spotkanie z normalnym światem oznaczać będzie traumę i długotrwały proces dostosowywania się do nowych okoliczności. I chociaż na co dzień uważam, że wykorzystywanie dzieci do pokazywania różnych patologii jest graniem na uczuciach - pokażcie mi normalnego człowieka, którego nie wzrusza krzywda bezbronnych - to tutaj naprawdę to wyszło.

Pokój jest idealnym połączeniem powieści obyczajowej z czymś na kształt thrillera. Całość nie zamyka się tylko na słowach Jacka. To także obraz walki jego matki o lepsze życie dla syna. 

Pokój Emmy Donoghue to historia, której poznanie bardzo boli. Nie tylko dlatego, że cierpi w niej dzieciak, choć jest tego kompletnie nieświadom. Prawdziwy ból wywołuje co innego: wiedza, że to wcale nie jest fikcja literacka. Uświadomienie sobie, że na świecie codziennie dochodzi do takich dramatów. Że za każdym rogiem możemy spotkać najgorszy typ złodzieja: takiego, który ukradnie nam czas. Czas, którego ani nie odzyskamy z powrotem, ani też nie dostaniemy dodatkowego w ramach zadośćuczynienia.